czwartek, 31 sierpnia 2017

BIZNES IS BIZNES, czyli jak biegacz został zespchnięty na margines...

Po ostatnich przejściach z kolejną organizacją biegową ten post po prostu musiał powstać. Nie będzie tu nic ładnego, bo mam już dosyć dyplomacji i uważania na słowa. 

W naszej pracy, to przede wszystkim mąż odpowiada za pisanie. Mi brak polotu i ogólnie jestem prostym człowiekiem, który pogodę opisze słowami „do dupy”, a nie „dzisiejsza aura jest niesprzyjająca i te szarości oraz deszcz może powodować nieprzyjemne wahania nastroju prowadzące do niecenzuralnych wywodów”. Dlatego jak ja już coś piszę, to albo mam mega wenę, odkryłam coś fantastycznego albo jestem mega wku#wiona. Sami wywnioskujecie co się stało tym razem. Ale dość o pierdach tylko przejdźmy do rzeczy.

Miałam przyjemność dostać zaproszenie od organizatora na konferencję biegową w zeszłym roku. Bardzo się ucieszyłam z tego, bo w głowie budował mi się plan na przyszłość, na organizację biegu z fundacją. Znajcie moje zdziwienie, jak się okazało, że na tejże konfie byłam jedynym biegaczem, a tak to otaczali mnie sami dyrektorzy i współpracownicy organizacji biegowych, przedstawiciele jednostek samorządowych i firm sponsorskich. Dawka wiedzy gigant i piszę milion rzeczy w notatniku, do momentu wystąpienia dyrektora jednej z największych organizacji w Polsce, który jak sam stwierdził „wsadził kij w mrowisko”. I zaczęły się wywody, bulwersy, awantury lub wręcz gównoburze o pakiety startowe, zapraszanie gwiazd, płacenie za „kenijskich biegaczy” i tylko kasa, kasa, kto będzie miał bardziej wypasiony pakiet, suchoklatesy bijące rekordy i kasa. I tak co przerwa miedzy kolejnymi prelegentami. I wiecie co? Najstraszniejsze było to, że nikt tam nie rozmawiałam o biegaczach. Dlatego jeśli wciąż się nabieracie na słowa, że oni robią to dla nas, to nie możecie być w większym błędzie.

Miałam zagorzała rozmowę ze znajomym o Półmaratonie Warszawskim, który sadził psy na biegaczach, którzy zakorkowali pół miasta i nie miał jak dojechać do pracy. Tak, ja też nie rozumiem tej idei biegania po asfalcie w centrum miasta, ale te duże są właśnie tam organizowane, bo to lans dla biegu, tego chcą sponsorzy i tak się zgarnia największą kasę. Wciskanie kitu, że to promocja miasta jednak działa, ale ja się pytam dlaczego w takim razie bieg nie był przez starówkę? Promocja miasta nie może odbywać się między zielenią z widokiem na Wisłę, Stadion Narodowy czy Centrum Olimpijskie, jak to było w przypadku jednego z mniejszych biegów? No pewnie, że nie. Bo panowie i panie z wypchanymi portfelami ubrudziliby sobie buciki, a garnitur nie wpasowuje się kompletnie w przyrodę. A że człowiek chce mieć jakąś pamiątkę lub ma plan na korony czy inne, to bierze udział i rozwala sobie stawy o twardą nawierzchnię. Jest tu wina biegacza? Tak, bo jakby nie wykupił pakietu, to by nie było biegu, ale jak ma do wyboru kupić pakiet i mieć ten medal, a nie mieć nic kompletnie, to jasne, że się złamie i chociaż na co dzień biega w lesie, to tym razem pobiegnie po asfalcie.

A nie wpienia Was to, że podium jest zwykle obstawione przez „ciemnoskórych chudzielców”? Rozumiem, że są olimpiady, mistrzostwa, zawody gdzie biorą udział zawodowcy, a amatorzy najwyżej siedzą na trybunach lub przed telewizorem i drą pały jak się dzieje jakaś „akcja”. Czy nie powinno się też tak dziać, że jak są biegi amatorów, to zawodowcy powinni grzecznie trzymać buty biegowe na wodzy i nie wpie#dalać się gdzie nie ich miejsce, odkąd stali się zawodowcami? Żaden ze mnie biegacz, dlatego nie pruje się, że ktoś mi zajmuje miejsce na podium, ale są faktycznie fantastyczni biegacze amatorzy u nas, którzy nie mają szans wygrać, bo z genetyką nikt jeszcze nie wygrał. Skoro są to amatorskie biegi, to dajmy szanse amatorom, a nie opłacanie zawodowców, którzy w pakiecie mają wszystko za free, podane pod nosek i włażenie w czarną dziurę, aby się tylko pojawili na biegu. Specjalne traktowanie udokumentował mój znajomy, który był wysyłany do pokoi gwiazd na zrobienie masażu, bo gdzież mieliby oni mieszać się z plebsem i czekać w kolejce na swoją kolej na masaż.

Najlepsze to są sytuacje kiedy człowiek się ośmieli napisać coś niełaskawego o danym biegu publicznie. Zaraz zaczynają się teksty, oczywiście najczęściej od zażyłych znajomych organizatorów, że niewdzięczna, niezaspokojona, że oni znają „Janusza” czy „Halinę” i wiedzą na pewno, że tak nie jest, że ten bieg (mówimy o tych wielotysięcznych) organizuje skromna organizacja i tu najlepsze - UWAGA - że organizator dokłada się do imprezy. Serio? Nikt nie będzie organizował tego typu imprez jeśli na tym nie zarobi. I tu nikt nie powinien mieć z tym problemu. Wykonujemy jakąś pracę i oczekujemy za to zapłaty. Ale gorzej jest kiedy organizator chce zarobić kosztem samego biegacza, sam wkładając minimum wysiłku w cokolwiek. I to najlepiej widać po biegach, gdzie nikt nic nie wie, jest syf kiła i mogiła, w połowie stawki brakuje już wszystkiego i człowiek musi jechać o samej wodzie polewanej po twarzy, bo kubeczki też się skończyły, a i jest szansa, że jakby przycisnęła cię dwójka, to nawalisz w majty, bo na ileś tysięcy biegaczy masz raptem kilka tojek, a każdy chce zrzucić balast przed startem.

A już chyba najgorsze są dla mnie te organizacje biegowe, które chcą zarabiać pod szyldem pomagania innym. Czytam sobie o biegu i myślę: „zacna inicjatywa, propagowanie profilaktyki, pomoc już chorym, no super – chce ich wspomóc”. I tu ruszam cała machinę, że chcę dla uczestników biegu zaoferować porady i pomoc ekspertów z zakresu kosmetologii i dietetyki, i że może udałoby mi się namówić uczelnię na udostępnienie nam gigantycznej powierzchni do zorganizowania specjalnych warsztatów czy wykładów dla uczestników za darmo. A oni do mnie, że jak chce zrobić to pod ich szyldem, to muszę im zapłacić grubą kasę. I tu była moja kropka nad „i” jeśli chodzi o jakiekolwiek wspieranie organizacji tego typu. Oni nie chcą twojej pomocy – oni chcą kasy, a jak jej nie masz, to zlewka i nawet nie będą tracić czasu na kulturalne odpisanie, że nie są zainteresowani.

Są biegi na terenie zielonym, propagujące zdrowy tryb życia, gdzie czujesz się na miejscu i bez względu na czas jaki masz na mecie, traktują cię po prostu normalnie. Ale niestety te molosy, które moim zdaniem powinny być mistrzami w swoim fachu, leją na biegacza nie siląc się nawet na kłamstwo, że to deszcz.

A w ramach zakończenie – nie jestem rasistką, nie mam postawy roszczeniowej, nie opowiadam zasłyszanych bajek i co tam komu jeszcze przyjdzie do głowy. Piszę bo widziałam na własne oczy, słyszałam na własne uszy, doświadczyłam na własnej skórze.