Zaczęło się od pobudki o godzinie 6.00, bo na 8.30 zdjęcia ze Spartanami.
Poranna toaleta, śniadanie w formie jajecznicy z 4 jajek z kiełbasą i cebulką
oraz kubek herbaty czarnej jak moje poczucie humoru. Dla mnie bezpieczny ideał
jedzenia, który nigdy mnie nie zawiódł, a dostarcza mi energii na długo. Cóż –
każdy ma jakieś swoje nawyki i zboczenia. Nie idę na rekord, nie walczę z
przeciwnikami o podium. Liczy się dla mnie przyjemność i satysfakcja
ukończenia, także posiłki dla pro sportowców nie były dla mnie najistotniejsze.
Jakoś w końcu się wygramoliłem i dojechałem na miejsce. Nawet z lekkim zapasem
czasu. Przyszedłem, zobaczyłem…i pognałem czym prędzej do tojek (na szczęście
było ich dużo, również na samej trasie). No tak – choć w zasadzie niczym się
nie przejmowałem, to stres nowicjusza zrobił mi z kiszkami swoje. Na szczęście
pierwszy i jedyny raz w tym dniu.
Choć na zdjęcia się nie załapałem, to udało mi się zrobić
fajne zdjęcia dla nich. Przynajmniej tyle. Spartanie, jak to na wojowników
przystało, w czasie biegu poruszali się zwartym szykiem dzierżąc zarówno swoje
tarcze jak i włócznie. Móc zbierać dla nich pieniążki to prawdziwa przyjemność.
Początek dnia był chłodny, a na niebie straszyły ciemno szare chmury. Kilka stopni na plusie i nieprzyjemny, choć lekki wiatr nie nastrajały – na szczęście w czasie biegu zdecydowanie się wypogodziło i było idealnie. Rozgrzewała atmosfera. Rozgrzewała dobra organizacja. Żadnych niedomówień, jednoznacznie oznaczone sektory i pacemakerzy ze sterczącymi pióropuszami z widocznymi czasami. Łatwo się zorientować co i jak. Nawet pomimo tłumu. Jako debiutant nie miałem problemu z odnalezieniem się pośród 13 tysięcy uczestników.
I tak oto nadeszła wiekopomna chwila pierwszego startu. Uzyskany rezultat 02:13:53 nie rzuca na kolana, ale nie mam się czego wstydzić. Poszło mi lepiej niż oczekiwałem, bo celowałem w czasy o 7-15min słabsze. Także jestem z siebie dumny – tym bardziej, że nie spuchłem, nie spompowałem się z sił, ani nie zasapałem się. Spokojnym, stabilnym tempem połykałem kolejne kilometry.
Początek dnia był chłodny, a na niebie straszyły ciemno szare chmury. Kilka stopni na plusie i nieprzyjemny, choć lekki wiatr nie nastrajały – na szczęście w czasie biegu zdecydowanie się wypogodziło i było idealnie. Rozgrzewała atmosfera. Rozgrzewała dobra organizacja. Żadnych niedomówień, jednoznacznie oznaczone sektory i pacemakerzy ze sterczącymi pióropuszami z widocznymi czasami. Łatwo się zorientować co i jak. Nawet pomimo tłumu. Jako debiutant nie miałem problemu z odnalezieniem się pośród 13 tysięcy uczestników.
I tak oto nadeszła wiekopomna chwila pierwszego startu. Uzyskany rezultat 02:13:53 nie rzuca na kolana, ale nie mam się czego wstydzić. Poszło mi lepiej niż oczekiwałem, bo celowałem w czasy o 7-15min słabsze. Także jestem z siebie dumny – tym bardziej, że nie spuchłem, nie spompowałem się z sił, ani nie zasapałem się. Spokojnym, stabilnym tempem połykałem kolejne kilometry.
Od samego początku było bardzo przyjemnie – zarówno kibice
jak i biegacze, w czasie samego biegu, potrafili podnieść na duchu i fajnie
zdopingować do wzmożonego wysiłku. Zdarzali się pozytywnie zakręceni
przebierańcy, jak jeden koleś przebrany za śmierć, czy kobieta w stroju
stylizowanym na królika czy innego zajączka. Jakiś Napoleon po drodze przybił
mi piątkę. Sporej liczbie najmłodszych kibiców też przybiłem po piąteczce za
fajny doping. No i obowiązkowo w przypadku ogłoszeń typu „przybij 5 jak masz
fajny tyłek!”.
Jednym słowem było pozytywnie i jak
ktoś chciał sprawdzić sam siebie, udowodnić że może i potrafi, a nie ścigał się
sam ze sobą, to miał bardzo życzliwe wsparcie po drodze - tak od innych
uczestników, od kibiców i muzyków rozstawionych tu i ówdzie na trasie biegu. Dzięki
temu, większość trasy biegłem z uśmiechem nie zastanawiając się za bardzo, czy
daleko jeszcze do mety. Jedynie w okolicy 18km, na podbiegu z ronda
Starzyńskiego, na most, trochę mi uśmiech zszedł z twarzy. Słonko, panele
akustyczne i brak choćby pierdnięcia po prostu zrobiło swoje. Ale już na samym moście, jak poczułem lekką bryzę od
Wisły, to dostałem wiatru w żagle i dalej już jakoś poszło. Ok. 19km postanowiłem trochę zwiększyć tempo i
tak oto doczłapałem się dumnie do mety zająwszy miejsce 7923cie. Może to i nie
podium, ale medal i tak jest.
Po drodze były 4 punkty nawadniania. Dobrze rozstawione zarówno w odniesieniu do ogólnego kilometrażu, jak i samego miejsca. Trafiały w moje potrzeby. Były tez odpowiednio długie, także nie odczułem jakiegoś specjalnego stłoczenia przy wodopoju. Do wyboru woda lub izotonik, a później również dextro i/lub banan. Niestety byłem w drugiej połowie stawki i punkty były już mocno zawalone kubeczkami kilku tysięcy biegaczy przede mną. Trochę smutno-przykry widok, choć wolontariusze uwijali się jak w ukropie ze swoją robotą. Cóż – jednak kultura robi swoje i dla niektórych to wyczyn i poświęcenie odrzucić pusty kubeczek na bok, a nie pod nogi. Pozostawia to lekki niesmak, ale nie przekreśla ogólnie pozytywnych wrażeń.
Na samej mecie tłoczno i gwarno. Odebrałem izotonika, którego wypiłem od razu niemal połowę. Szybkie rozeznanie gdzie żonka i czym prędzej do domu. Szybko nim adrenalina zejdzie i organizm jednak poczuje zmęczenie, gdyż o ile mięśnie wytrzymują mi bez problemu (zakwasów brak), to jednak zmagam się z problemami ze stawami. Póki byłem na chodzie, to wolałem się nie zatrzymywać, także zrezygnowałem z posiłku regeneracyjnego. Jako mieszkaniec Warszawy nie skorzystałem również z depozytu (wystarczył mały plecaczek i nieoceniona pomoc mojej Karoliny). Sądząc jednak po uśmiechach i dużej rotacji ludzi, to raczej wszystko przebiegało sprawnie.
Koniec końców biegłem bez Buby, przez co było mi dość dziwnie. Niestety organizator nie wyraził zgody. Jednakże doszliśmy obydwoje do wniosku, ze dobrze się stało, bo w takim tłumie ludzi, faktycznie ktoś by nam mógł zadeptać tego naszego potwora w rozmiarze mini.
Po drodze były 4 punkty nawadniania. Dobrze rozstawione zarówno w odniesieniu do ogólnego kilometrażu, jak i samego miejsca. Trafiały w moje potrzeby. Były tez odpowiednio długie, także nie odczułem jakiegoś specjalnego stłoczenia przy wodopoju. Do wyboru woda lub izotonik, a później również dextro i/lub banan. Niestety byłem w drugiej połowie stawki i punkty były już mocno zawalone kubeczkami kilku tysięcy biegaczy przede mną. Trochę smutno-przykry widok, choć wolontariusze uwijali się jak w ukropie ze swoją robotą. Cóż – jednak kultura robi swoje i dla niektórych to wyczyn i poświęcenie odrzucić pusty kubeczek na bok, a nie pod nogi. Pozostawia to lekki niesmak, ale nie przekreśla ogólnie pozytywnych wrażeń.
Na samej mecie tłoczno i gwarno. Odebrałem izotonika, którego wypiłem od razu niemal połowę. Szybkie rozeznanie gdzie żonka i czym prędzej do domu. Szybko nim adrenalina zejdzie i organizm jednak poczuje zmęczenie, gdyż o ile mięśnie wytrzymują mi bez problemu (zakwasów brak), to jednak zmagam się z problemami ze stawami. Póki byłem na chodzie, to wolałem się nie zatrzymywać, także zrezygnowałem z posiłku regeneracyjnego. Jako mieszkaniec Warszawy nie skorzystałem również z depozytu (wystarczył mały plecaczek i nieoceniona pomoc mojej Karoliny). Sądząc jednak po uśmiechach i dużej rotacji ludzi, to raczej wszystko przebiegało sprawnie.
Koniec końców biegłem bez Buby, przez co było mi dość dziwnie. Niestety organizator nie wyraził zgody. Jednakże doszliśmy obydwoje do wniosku, ze dobrze się stało, bo w takim tłumie ludzi, faktycznie ktoś by nam mógł zadeptać tego naszego potwora w rozmiarze mini.
Źródło: organizator biegu |